3 paź 2009

Cycki

CYCKI

W niedzielę, wczesnym rankiem, jeszcze przed kościołem, pani Różalska schodziła po schodach kamienicy przy ulicy Morskiej, tak cicho, jak tylko mogła. Przyciskała do piersi swoją sunię, żeby nie obudzić rotwailera spod piątki. Na pierwszym piętrze drzwi do mieszkania pani Marty były uchylone. Przez szparę w drzwiach, w mroku przedpokoju, pani Różalska zobaczyła Franusia, syna pani Marty.
- Zamknij drzwi, Franuś – szepnęła mijając drzwi. – Jeszcze wcześnie. Idź spać.
Franuś cofnął się w głąb mieszkania, ale nie zamknął drzwi.
Chwilę później klatką schodową schodził właściciel rotwajlera i zobaczywszy uchylone drzwi od mieszkania pani Marty, mruknął „znowu Franuś nie może spać”, zamknął je i zszedł na dół. Kiedy pani Różalska wracała ze spaceru, a następnie ponownie wychodziła z domu, żeby zdążyć na godzinę dziewiątą, na mszę, drzwi od mieszkania pani Marty, były zamknięte.
Pani Różalska tę niedzielę spędziła u swojego syna. Synowa miała urodziny i zaraz po kościele rodzina zabrała mamę do siebie. Wysłano tylko jednego z wnuków po psa. Ten wbiegł szybko na trzecie piętro, żeby zabrać pieska babci i zbiegając z powrotem nie zwrócił uwagi na uchylone drzwi mieszkania na pierwszym piętrze.
Ostatnia niedziela listopada, była wietrzna i deszczowa. Ludzie niechętnie wychodzili z domów. Prawie całą niedzielę nikt nie schodził i nie wchodził klatką schodową z ulicy Morskiej. Koło dwunastej rotwailer sąsiada spod numeru piątego, zmusił swojego pana do wyjścia na spacer. Tym razem drzwi od mieszkania pani Marty były zamknięte. Otworzyły się na chwilę, ale już po tym, jak sąsiad mignął na półpiętrze, biegnąc za swoim psem. Potem sąsiadowi, który szybko przeszedł się po trawniku, zdawało się, że okno pani Marty jest uchylone. W taką pogodę – dziwił się. Dopiero o siedemnastej, a właściwie to było już dużo później, na pewno po teleekspresie, rotwajler znowu wymusił na panu spacer. Na pierwszym piętrze drzwi znowu były uchylone.
- Ma kobieta kłopot z tym swoim synem – mruknął i chciał ponownie zamknąć drzwi, ale jego pies zaskamlał i wsunął głowę do środka. Zza uchylonych drzwi wyjrzał Franuś. Twarz, pidżamę w niebiesko-żółte pasy i ręce miał umazane we krwi.
Sąsiad spod piątki nakazał psu – waruj i wszedł do środka. Pani Marta leżała w sypialni.

*
- Pociął ją, no mówię pani, pani Różalska, pochlastał jak świnię! Cała była we krwi! Tu i tu. A cycków to...To w ogóle nie miała – zawodziła dozorczyni do wysiadającej z taksówki sąsiadki.
Pani Różalska odruchowo przycisnęła ręce do piersi. Patrzyła przerażona na tłum ludzi pod domem, samochody policyjne, karetkę pogotowia i bała się iść dalej.
- On mi się nigdy nie podobał – zawodziła dalej dozorczyni. – Wiedziałam, że tak będzie. Nigdy w oczy nie patrzył. Własną matkę zamordował! Policja dopiero, co przyjechała, niech pani tam nie idzie. Oni wołali ludzi. Pytają się. Ja tam nie pójdę, boję się! Zamordował!
- Kto? – wyszeptała pani Różalska.
- No, toć mówię! Syn.!
- Franuś? – krzyknęła pani Różalska i wbiegła do klatki nie zwracając uwagi, że zostawiła na ulicy psa.
Franek siedział na krześle w kuchni zapięty w kajdanki i przyglądał się swoim palcom. Stojący przy nim policjant ożywił się na widok pani Różalskiej.
- O! Pani na przesłuchanie? Pani go zna?
Kiwnęła głową.
- Nie chce odpowiadać na pytania. Dozorczyni gdzieś wsiąkła. Może nam pani podać jego dane?
- To jaką w końcu ranę mam wpisać? Kłuta, czy cięta? – jęknął siedzący przy kuchennym stole młody mężczyzna.
Pani Różalska uklękła przed Franusiem, ujęła jego dłonie. Palce Franka były fioletowe. Rozcapierzył dłonie pilnując, aby żaden palec nie dotknął drugiego, jakby ta fioletowość miała zrobić coś złego jego dłoniom. Sąsiadka pogładziła go po twarzy. Wyciągnęła chusteczkę z kieszeni i próbowała zetrzeć krew z policzka:
- Franciszek Tokarczuk, lat dwadzieścia pięć. Nie umie mówić. Jest upośledzony – powiedziała spokojnie jak wyuczoną regułkę.
- O, kurwa... Panie poruczniku, to, co teraz? To czubek!


*
Marta zamknęła oczy, żeby powstrzymać łzy. Niestety, zabolało jak zawsze. Tak jakby kanaliki w jej oczach miały pozaszywane otwory. Łzy przedarły się z bólem i bez ulgi.
- Czy to znaczy, że umrę?
- To znaczy, że pani sytuacja nie jest dobra. Musi położyć się pani do szpitala, ale proszę nie dramatyzować. To tylko operacja, trzeba się jej poddać, może ustalimy termin...
Marta poderwała się z krzesła.
- Zaraz, ja nie mogę. Syn...Nie mogę. Nie teraz. Nikt, tylko ja...Nie mogę.
Lekarz łagodnie posadził ją na krześle.
- Pani Marto, znamy się nie od dziś. Oboje wiemy, że pani choroba jest między innymi rezultatem ciągłego życia w stresie. Nie mogę położyć panią do szpitala razem z synem. Nie tym razem. Ma pani bardzo duże szanse być zdrową, ale musi poddać się pani leczeniu zamkniętemu.
- Na jak długo?
- Tydzień, dwa. Powinno wystarczyć.
- Powinno... Ale niekoniecznie? I na jak długo wystarczy? Ja mam umowę z Panem Bogiem, że mnie nie zabierze za szybko. Taką mam umowę, żadnej choroby a pan teraz... Szpital. Ja nie mogę. Moja znajoma umiera w szpitalu. Ma takiego syna jak ja. Jeśli też tam pójdę...
Lekarz na chwilę przymknął oczy.
- Niech pani pomyśli o jakimś miejscu dla Franusia. O! – Żachnął się -Dla Franciszka. Dla pana Franciszka. – Powiedział z naciskiem. - Czas najwyższy pomyśleć o nim, jak o dorosłym mężczyźnie. Po szpitalu przydałoby się leczenie sanatoryjne i nie chcę słyszeć, że pojedzie tam pani z synem. Proszę się rozebrać, osłucham panią.
Powoli odpięła guziki bluzki. Uświadomiła sobie, że nie ma na sobie odpowiedniej bielizny. Takiej specjalnej „do lekarza”. Stanik wyprany i powyciągany, chociaż czysty, wyglądał obrzydliwie. Marta nie mogła zrozumieć, dlaczego nałożyła właśnie ten stanik. Co prawda, to był ten ulubiony, ale na wizytę lekarską miała przygotowany porządny, rzadko używany, czarny stanik. Majtki, o, chociaż te były nowe. Niestety jakiejś podłej firmy, bo tanie, kupione w markecie za złotówkę, miały wewnętrzną sztywną metkę drapiącą ciało. Marta odruchowo raz po raz drapała podrażnione biodro. Że też nie odcięła od razu tej metki...
Stanęła zgarbiona przed lekarzem, piersi przykleiły się do ciała, ale nie czuła tym razem wstydu. Miała iść do szpitala. Tam wszyscy będą ją oglądać, dotykać. Wszyscy będą wiedzieć ile razy dziennie oddała mocz oraz to, że najchętniej śpi na prawym boku.
Lekarz osłuchał Martę, potem zmierzył jej ciśnienie i jeszcze raz przedstawił jej konieczność hospitalizacji. Była mu wdzięczna, że tak długo i cierpliwie tłumaczy, na czym polega jej choroba, ale miała już dość tej wizyty. Syn czekał za drzwiami. Musiała podjąć decyzję, która nie dotyczyła tylko jej samej. Franek chyba był w tym momencie najważniejszy, przynajmniej dla Marty. To, co będzie z nim, kiedy ona pójdzie do szpitala, było warunkiem, że Marta w ogóle pójdzie do szpitala, że będzie się leczyć, że będzie żyć. I to, właśnie to, było najtrudniejsze i zdaniem Marty niewykonalne.

*

- Może w czymś pani pomóc?
Ciepły, cichy kobiecy głos wyrwał Martę z zamyślenia. Nie zwróciła uwagi, że stoi przed wejściowymi drzwiami i przebiera w palcach kluczami jakby nie wiedząc, który użyć.
- Czy pani mnie słyszy? Jestem pani sąsiadką, mieszkam nad panią, otworzę drzwi, jeśli nie ma pani klucza od domofonu.
Marta poddała się temu ciepłemu głosowi. Przypominał głos jej matki. Ciepły, ale było w nim także coś stanowczego. Poddała się niemu, tak jak wiele razy poddawała się głosowi matki.
Pozwoliła zaprowadzić się do mieszkania. Było nowe i jeszcze nie czuła się w nim dobrze. Nie pachniało nią i nie znała jeszcze wszystkich jego głosów. Mieszkała w tym nowym mieszkaniu razem z Franciszkiem już osiem miesięcy, ale jeszcze nie wiedziała, co mówią dźwięki i zapachy mieszkania. Jaki sąsiad właśnie robi sobie kawę, a który bierze kąpiel i dlaczego jest tak cicho za ścianą, w dużym pokoju.
Marta postała chwilę w przedpokoju, syn widząc, że matka nie rozbiera się, stanął obok niej i zamarł w oczekiwaniu.
Widząc to, sąsiadka, pani Różalska, zaprosiła Martę do siebie. Zrobiła herbatę dla Marty i Franka. Powiedziała, że nazywa się Agnieszka, i że już dawno chciała ich poznać.
Postawiła filiżanki na stole. Obok talerz z ciastem. Franek najadł się i podszedł do matki. Kilkakrotnie popukał palcem jej prawą pierś a lewą uniósł lekko do góry jakby ważył ją w dłoni.
- Nie przeszkadza to pani?
- Co? – zapytała Marta automatycznie mieszając cukier w szklance.
Kobieta wskazała wzrokiem na dłoń Franka.
- A, to? – Marta odepchnęła łokciem dłoń syna, ten usiadł obok niej, zgarbiony i skubiąc palce zapatrzył się we wzorzysty dywan. Na jego kolana wskoczył mały, kudłaty piesek. Franciszek pozwolił psu ułożyć się na jego kolanach, ale nie dotknął go. Wydawało się, że go nie zauważył.
- Nie przeszkadza to pani? – powtórzyła kobieta.
Na wargach Marty przesunął się lewie dostrzegalny uśmiech.
- Nie czuję tego już. To tak, jakby dotykał moich pleców. Kiedyś mnie szczypał, zadawał ból, teraz nauczył się już innego dotyku. Gdyby mi się chciało...
Marta wzniosła oczy ku górze.
-...Chciało? Gdybym miała siły, to konsekwentnie doprowadziłabym do tego, że może tylko pukałby mnie w pierś...Ale to tylko zmiana gestu. Nic więcej. Znaczenie zostałoby to samo. Jemu to potrzebne, takie poczucie bezpieczeństwa. Jakby się jeszcze nie odpępnił. Niech się pani nie obawia. Nie dotyka nikogo innego. Nikt nie jest tak cenny jak ja. Tylko nie wiem jak długo…
Marta zawiesiła głos. Sąsiadka nałożyła Marcie nowy kawałek ciasta.
- Co też pani mówi?
- To chyba odwieczny problem rodziców dzieci niepełnosprawnych. Co się stanie z naszymi dziećmi po naszej śmierci? Moja znajoma…właśnie umiera… Zostawi córkę…
Sąsiadka sapnęła niezadowolona.
- Pani Marto, o czym pani mówi? Jest pani młoda, nie wolno tak!
Marta spojrzała na sąsiadkę. Jej spojrzenie mówiło same za siebie. Była rozżalona na życie, na świat. Pani Agnieszka powoli wyciągnęła z Marty największy ból i problem.
Samotność.
Strach przed zostawieniem syna samego.
Tego dnia pani Agnieszka postanowiła, że znajdzie pomoc dla Marty. Wykonała kilka telefonów i zadowolona zeszła piętro niżej, ale Marty i jej syna nie było w domu.

*
Była tak żółta, że szpitalne szare prześcieradło raziło swoją bielą. Całe wychudzone ciało jakby zapadło się w pościeli. Tylko oczy na wychudłej twarzy, były dwa razy większe. Granatowe źrenice w żółtawej obwódce patrzyły zachłannie, jakby na zapas, na zawsze. Marta uśmiechnęła się do przyjaciółki, przysiadła na brzegu łóżka, przytuliła dłoń Natalii do policzka.
- Nie zdążyłam – szepnęła Natalia.
- Ciiii, wszystko dobrze – Marta pocałowała rękę przyjaciółki.
- Nie zdążyłam, za…- Marta delikatnie położyła dłoń na ustach Natalii. Posiedziała jeszcze chwilkę. Uczesała jej włosy, obcięła paznokcie u nóg. Pożegnała się krótkim pa-pa, jakby wychodziła tylko na chwilkę. Franciszek czekając w samochodzie na matkę, policzył wszystkie samochody poprawnie zaparkowane pod szpitalem, wszystkie samochody czyste i wszystkie brudne. Przy przeliczaniu wszystkich samochodów , których numer rejestracyjny zaczynał się na GDA matka wróciła do samochodu i nieprzepisowo wyjechała z parkingu. Potem jeszcze dwadzieścia sześć razy przekroczyła linię ciągłą, i pięć razy ciągła podwójną. Na strzałkę prędkościomierza Franek bał się patrzeć.

*
Dom stał na niewielkiej działce zarośniętej świerkami. Zielony dach wyraźnie odróżniał się od czerwieni wielu innych dachów na tym osiedlu. Marta przypomniała sobie, jak adresowała pierwsze listy do Anny, kiedy nie znała jeszcze jej adresu. Kowalewo, jedyny dom z zielonym dachem, państwo Dybowscy. I listy zawsze dochodziły.
Nie uprzedziła Annę i Janusza, że przyjedzie do nich. Czuła, że lepiej będzie, kiedy pojawi się u nich nagle, niespodziewanie. Ostatnio, prawie nie pisali do siebie, ale Marta wiedziała, że jeśli będą w domu, nocleg u nich ma zapewniony.
Zadzwoniła i drzwi otworzył jej Janusz. Chwilę stał milcząc i Marta miała wrażenie, że nie wie, czy wpuścić ich do środka. Franciszek podał mu rękę, Janusz uścisnął ją, uśmiechnął się i zaprosił Martę gestem. Nagle jakby spod ziemi wyrosła Anna. Szybko ucałowała Martę w oba policzki, potem przytuliła Franciszka.
Janusz wprowadził Martę i Franka do salonu. Zapytał, czego się napiją i zniknął w kuchni.
Marta zdziwiona spojrzała na koleżankę.
- Coście tacy oficjalni?
Anna była wyraźnie zmieszana. Nerwowo poprawiała serwetę na stoliczku i rzucała niepewne spojrzenia to na Martę to na Franka. Kiedy jej mąż pojawił się w drzwiach stanęła przy nim. Wymienili z Januszem porozumiewawcze spojrzenia. Mężczyzna postawił herbatę i napoje przed Martą i wyszedł z salonu.
- Chcielibyśmy ci kogoś przedstawić – szepnęła Anna. – Poczekaj, zaraz wrócę. Po chwili pojawiła się znowu z mężem, obok stało kilkuletnie dziecko.
- A to jest nasza...Martusia. – Anna wysunęła przed siebie małą, drobną dziewczynkę, z dużymi czarnymi oczyma, która wpatrywała się z przestrachem we Franka. Marta ukucnęła przy niej i pogłaskała po ściśniętej w pięść rączce.
- Też mam na imię Marta, ale nie jestem ani twoją siostrą, ani twoją mamą. Dużo dziewczynek na świecie ma takie samo imię. Bardzo się cieszę, że masz takie samo imię jak ja. To najładniejsze imię, jakie znam.
Dziewczynka rozjaśniła się.
- Chodź, córciu, pójdziemy po zakupy, trzeba dla gościa kupić jakieś ciasto. Pomożesz tatusiowi wybrać.
Marta usiadła w fotelu, twarz schowała w dłoniach. Anna dotknęła delikatnie jej ramienia.
- Nie powiedziałam ci, nie powiedziałam, bo...Bałam się. Wiesz...
Marta przerwała jej w pół słowa.
- Nie gniewam się. Naprawdę.
Anna uśmiechnęła się nieśmiało.
- Jesteś kochana, ale ja muszę ci wytłumaczyć. Martusia jest u nas od miesiąca, jeszcze nie było rozprawy sądowej. Chcieliśmy zaprosić wszystkich na taki specjalny chrzest, jak już wszystko będzie załatwione.
Marta objęła dłońmi ręce Anny i pocałowała je.
- Aniu, nie tłumacz się, rozumiem. Naprawdę.
- Ale ja chcę, muszę. Siedź cicho i wysłuchaj mnie. Trzy miesiące temu mieliśmy mieć dziecko, noworodka. Prosto ze szpitala, nielegalnie. Było u nas dwa tygodnie, ale matka się rozmyśliła. Przyszła ze zbirami, jacyś tacy ze wschodu i zabrali nam... Synka. Miała prawo. Zatuszowaliśmy sprawę, bo ośrodek adopcyjny nie lubi działań na własną rękę. Nie mogłam ci powiedzieć, jaka byłam głupia i naiwna. Najpierw bałam się zapeszyć, potem było mi wstyd.
Milczała chwile, jakby szukając odpowiednich słów.
- Myślałam, że nakręcamy się wzajemnie, że trzeba przerwać jakąś wrogą nam nić i wszystko się zmieni. Ja urodzę dziecko a ty...
- A ja co? Naprawię Franka?
Anna wtuliła się w Martę. Nie mogła mówić. Potrzebowała tylko bliskości przyjaciółki. Długo tak trwały w uścisku wreszcie Franek postukał matkę w ramię a potem delikatnie szczypnął w pierś. Anna postanowiła pokazać im pokój córki. Pokoik był prześliczny. Cały w różach i błękitach. Drewniane mebelki, na ścianach kolorowe obrazki, w oknach niebieskie rolety w żółte księżyce i gwiazdy. Franek obejrzał książeczki na półce, nie zainteresowały go, więc odłożył je na miejsce układając dokładnie w taki sposób, w jaki były ułożone zanim je wziął.
- Nadal pedancik – uśmiechnęła się Anna.
Wróciły do salonu. Franciszek zajął się pilotem i przerzucał kanały kablówki nie zatrzymując się dłużej na żadnym programie.
- No, powiedz, jak się teraz czujesz? Jak było? Pierwszy dzień? – Marta zarzuciła Annę pytaniami.
- Oj, było...Nieważne. Czuję się matką, odbyłyśmy poród, taką wspólną kąpiel. Wiesz, woda to były wody płodowe i teraz jest... Dobrze.
- Boisz się znowu zapeszyć?
- Nie. Tylko...Nie zrozum mnie źle. Proszę. Ja ją kocham, bardzo.
- To, o co chodzi? – Zaniepokoiła się Marta.
- Oj, nie patrz tak na mnie! Już ci nic nie powiem.
- Przestań, zachowujesz się jak dziecko. Gadaj. Może ci chociaż ulży.
- Ona...Ale...No, dobrze. Ona…
- Gadaj!
- Ona inaczej pachnie.
- Nie rozumiem ?
- No, wiesz. Kąpiesz, myjesz, wypachniasz, zęby, mydło, płyn do tkanin, no, wszystko. Ale ona inaczej pachnie. Nigdy tego tak dokładnie nie czułam. Pot różnie śmierdzi, z ust też, inaczej każdemu...Ona cała inaczej pachnie. Nie mną, nie Januszem, kimś innym. Już miesiąc, a jeszcze nadal pachnie kimś innym. Początkowo pachniała jak żłobek, dom dziecka, mlekiem i moczem, a teraz chyba sobą... Ale nie mną.
- Jestem pewna, że już niedługo będzie śmierdziała tobą na kilometr.
Uśmiechnęły się do siebie i przytuliły. Marta odgarnęła włosy przyjaciółki i popatrzyła w jej oczy.
- Najważniejsze, że wreszcie jesteś matka. Matka. Rozkoszuj się tym słowem. Matka. Tak bardzo tego chciałaś.
- Tak.. Popatrz na nas. Dwie wybrakowane matki. Jedna bezpłodna, druga urodziła uszkodzone. Wydawało się, że nigdy nie będziemy szczęśliwe.
- To powiedz to. Powiedz – jestem szczęśliwa.
- Jestem....Szczęśliwa. Będę. – Wyszeptała Anna.
Pożegnali się czule po kilku godzinach. Anna i Janusz nie zaproponowali Marcie noclegu, ona o nocleg nie poprosiła.
- No, synek. – powiedziała do Franka. - Następny adres to twoja ciocia. Moja przyrodnia siostra, ale zawsze ciocia.
Tym razem jechali całą noc bez przerwy. Długo. Prawie ciągle w zupełnej ciemności. Nad nimi ciemność, obok, za nimi jakby tunel czarnego lasu. Światła samochodu wydawały się Frankowi dwiema jasnymi wstążkami, które łączyły się, ale jakoś tak nierówno. Ta bliżej mamy lubiła uciekać od tej, która była bliżej niego. Czasami inne światła zdarzały się ze światłami ich samochodu i zamykały Frankowi oczy. Pędziły, pędziły, aż wkręcały się w jego głowę. A kiedy otwierał oczy to już ich nie było. Bały się zamkniętych oczu Franka.
Czasami Franek dotykał wtedy ręki matki, albo gryzł rękaw, ale wtedy matka krzyczała na niego.
- Chcesz, żebyśmy wylądowali na drzewie? Nie dotykaj, bo zrobisz mi ałka. Boże mój. Śpij, idź spać, słyszysz, chrry, chrry! No!
*

Siostra powitała ich okrzykiem.
- Marta? O! Boże!
- Coś nie tak? Jestem nie w porę, masz gości? Nie przejmuj się, wzięłam pokój w hotelu.
- Jak możesz mówić coś takiego? Po prostu zaskoczyłaś mnie. Nie byłaś u mnie od ...!
- Dziesięciu lat – skończyła Marta.
- Krzysiu – siostra zawołała córkę. - Przyjechała twoja...Ciocia Marta!
Na widok siostrzenicy Marta zbladła. Dziewczyna weszła w ślubnej sukni.
- Macie ślub, przepraszam, nie będziemy wam z Frankiem przeszkadzać.
- Przestań! – Chodź Krzysiu, to ciocia Marta z Gdyni i jej syn.
- Wiem, poznaję ze zdjęć. I trochę pamiętam. Cudownie, że ciocia przyjechała. – Dziewczyna uśmiechała się szeroko.
- Fajnie, że jest Franek. W rodzinie Pawła jest jeden chłopiec na wózku, po porażeniu, czy coś w tym rodzaju, nie będzie im głupio przyprowadzić go, bo od nas będzie Franek.
- Głupio? – zdziwiła się Marta
- No! Będzie po równo. U nich jeden i u nas jeden, ten, no...
- Niepełnosprawny - skończyła za siostrzenicę Marta.
- No, właśnie! - ucieszyła się Krzysia.
- To wy sobie pogadajcie, ja zrobię wam coś do jedzenia – zawołała Krystyna znikając w kuchni.
- Wie ciocia co? W małżeństwie przeraża mnie jedno, że stanę się taka jak rodzice. – powiedziała Krzysia po wyjściu matki.
Marta uśmiechnęła się niepewnie.
- A co masz im do zarzucenia?
Krzysia podwinęła suknię jak mogła najwyżej i usiadła obok Marty po turecku.
- Oni, oni nic. No, wie ciocia. Nie robią tego, już od dawna.
Marta zakaszlała, żeby pokryć zamieszanie.
- Słucham?
- Ciocia słucha. Mieszkaliśmy dotąd razem, w jednym pokoju, to wiem. Nie bzykają się. Od roku mają drugi pokój po babci, ale mają tam dwa łóżka. Cholernie skrzypiące. Słyszałabym. Ja to się nie mogę od Pawła oderwać. Ciągle nam się chce. Ale jak to ma tak za parę lat wyglądać, jak u mamy i taty, to ja dziękuję, wysiadam. Tylko jedzenie, telewizor i praca. Ubierz czapkę, szalik, nie pal tyle, nie poplam się, kupiłeś wyborczą? To wszystko. Nudne, nie?
Marta zastanowiła się chwilę.
- Krzysiu, nie wiem co powiedzieć.
Skrzypnęły drzwi i do pokoju zajrzała Krystyna. Aż jęknęła, kiedy zobaczyła córkę na łóżku.
- Krzysiu, przecież pognieciesz sukienkę!
Krzysia spojrzała wymownie na Martę.
- No, widzi ciocia? Sukienka! I nic poza tym! Idę siku.
Krystyna spojrzała ze zdziwieniem na Martę.
- Powiedziałam coś nie tak?
- Ależ skąd! Siadaj tu koło mnie. Swojej córki nie znasz? Jest taka, jakby tu...Bardzo bezpośrednia. I słuchaj, nie jest za młoda na to małżeństwo? Ma dopiero osiemnaście lat.
- Nieeeeee. Może jest trochę...
- Infantylna?
- Zaraz infantylna. Jest młoda, dziecinna może trochę, ale taka okazja szybko się nie zdarzy. Paweł jest dużo starszy, trochę ją utemperuje a zapewni jej wszystko. No i pozwolił jej studiować. Co tylko Krzysia sobie wymarzy.
Krystyna uśmiechnęła się przepraszająco.
- Nas nie stać na jej naukę.
Marta przytuliła się do siostry. Trzymały się tak obie dłuższą chwilę. Wreszcie Marta wyczuła drżenie Krystyny. Zapytała się czy płacze, ale Krystyna wtuliła się w siostrę mocniej i nie odpowiedziała. Marta położyła dłoń na włosach siostry. Przekładając pasemka włosów myślała o tym jak bardzo podobne są w dotyku do włosów ojca. Były grube, gęste, siwe, ale starannie ufarbowane, tylko gdzieniegdzie przebłyskiwały srebrem. Podobne, w dotyku, były też włosy Franciszka.
Krystyna wyprostowała się i poprawiła palcami fryzurę.
- Chciałam ci coś wytłumaczyć. Wiesz, nie zapraszałam cię na ślub, bo wiem jak trudno było ci podróżować z Frankiem. Kiedyś. Ale teraz... Jestem nim zachwycona.
- Mogłam sama zdecydować czy przyjadę z nim, czy nie.
- Jesteś zła? Masz rację, ale pamiętaj, to ty przyzwyczaiłaś mnie, że z Frankiem trzeba ostrożnie, że wszędzie z nim nie można iść, że jest trudny. A ja teraz widzę przystojnego młodego mężczyznę w garniturze. W ogóle nie widać, że coś z nim nie tak.
- A to nie jest tak, że w tamtej rodzinie mają upośledzonego na wózku to ty możesz się pochwalić moim Frankiem w garniturze od Armaniego?
Krystyna podniosła się powoli z krzesła.
- Nic się nie zmieniłaś. Wszędzie węszysz podstęp. I wiesz, co? Nie chce mi się tłumaczyć ci, że jest inaczej. I tak usłysz to, co będziesz chciała. - Otworzyła drzwi pokoju i odwróciła się w kierunku Marty
- Zawsze miałam żal do ojca, że ożenił się z twoją mamą a nie z moją. Zawsze byłam ta gorsza, druga. Bękart. Wiem, wiem! – Powstrzymała ruchem ręki próbującą podnieść się Martę – Ojciec dbał o mnie, tak samo jak o ciebie. Ale tylko finansowo. Na co dzień był z tobą. Każdego dnia był z tobą. Co noc mówił ci dobranoc. To do ciebie chodził na wywiadówki. Nikt nigdy mnie nie chciał. Nawet za mąż wyszłam ostatnia ze wszystkich panien w miasteczku a teraz mam jeszcze ciągle mieć poczucie winy, że Bóg nie dał Franciszka mnie tylko tobie?
Zapadła cisza. Przez chwilę Marta walczyła ze sobą by wstać i wziąć Krystynę za rękę. Krystyna nie mogła się zdecydować, czy zamknąć drzwi za sobą, czy zostawić otwarte. Które odejście będzie lepiej odczytane przez Martę? Po którym nie odjedzie bez pożegnania?
- Buraczki czy sałatka z papryki? - Mąż Krystyny stanął tuż za nią kiwając do Marty ręką.
- Co, proszę? - Nie zrozumiała Krystyna.
- Kucharka się pyta, czy zamiast czerwonej kapusty mogą być buraczki albo czerwona papryka?
- Lepsze będą buraczki - rzuciła Marta
Krystyna uśmiechnęła się twierdząco. Wyciągnęła dłoń w kierunku siostry. Wyszły objęte w pasie jak przyjaciółki nastolatki wybuchając śmiechem i ocierając sobie nawzajem łzy z policzków.

*
Marta usiadła na wannie. Woda leciała leniwym strumieniem i, co najdziwniejsze dla Marty, nie zmieniała swojej temperatury. "Czego to ludzie nie wymyślą, żeby sobie ułatwić życie." -pomyślała.
W jej kranie woda zmieniała temperaturę w zależności od tego czy ktoś z sąsiadów zza ściany, czy nad Martą, akurat robił siusiu, albo zmywał naczynia.
Franek siedział na sedesie w ulubionej pozycji, czyli zgięty wpół. Marta pomyślała, że syn znów wybrudzi muszlę sedesową i rozejrzała się za szczotką do sedesu. Ta stała tuż obok, cała różowa, jak porcelanowa laleczka, ze złotą rączką. Aż żal było ją wykorzystać do mycia sedesu.
Syn ochoczo wskoczył do wanny. Marta kazała mu wstać i powoli, dokładnie zaczęła namydlać jego ciało.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i bez pukania do środka weszła Krzysia.
- Ciocia? Mama się pyta...
- Myję Franka - przerwała jej Marta. - Możemy pogadać później?
Siostrzenica usiadła na muszli klozetowej i nie zwracając uwagi na Martę, ciągnęła dalej:
- Mama się pyta czy wolicie na obiad rosół czy barszcz. Musicie powiedzieć teraz. Planuje zakupy jutro, już o świcie, dlatego to takie ważne. Rosół czy barszcz. Ja nie widzę różnicy, no chyba, że w kolorze, no nie?
Marta wrzuciła do wanny gąbkę.
- Wyjdź stąd! Franek jest nagi.
- No, co ty, ciocia? Przecież on nie rozumie. O, kurcze, ale jest fantastycznie zbudowany. Wie ciocia, szkoda go do tych sióstr zakonnych. Tata mówił, że go tam oddasz. Albo go wykończą seksualnie, albo biedny, nie będzie wiedział, że jest taki piękny. A właściwie to Bóg jest niesprawiedliwy, po co Frankowi, taki piękny ten, no, wie ciocia co?
Marta wytarła dłonie w ręcznik, posadziła Franka w wodzie i stanęła między siostrzenicą a synem.
- Nie wchodzimy bez pukania do twojego pokoju, nie wchodzimy do łazienki, kiedy w niej siedzisz i proszę robić tak samo w stosunku do nas. Franek to nie jest lalka do oglądania, należy mu się odrobina godności, prawda? Powiesz jeszcze słowo a wywalę cię stąd, chociaż to twoja łazienka i za kilka dni masz wesele.
- Ciocia, coś ty?
Marta syknęła i zamknęła oczy.
Krzysia wzruszyła ramionami i obrażona, w milczeniu, wyszła z łazienki. Zza zamkniętych drzwi dobiegł Martę jej głos.
- Trzeba było zamknąć się na klucz.
*
Marta postanowiła zostać na weselu siostrzenicy. Co prawda wiedziała już, że nie będzie mogła zostawić u siostry syna, ale nie chciała wyjeżdżać nagle. Czuła, że siostra odebrałaby to jako obrazę, za nie zaproszenie jej na ślub.
Na szczęście miała w torbie letnią sukienkę, zabraną do Włoch, która jak najbardziej pasowała na wesele. Zamówiła wizytę u fryzjera dla siebie i syna. Postanowiła zmienić swój wygląd.
Franciszek nie krył niezadowolenia.
- Masz rację – powiedziała, przyglądając się uważnie swojemu odbiciu w lustrze. Wyglądam jak nie ja. Ale potrzebowałam zmiany, wiesz? Nie udało mi się schudnąć, no to ścięłam włosy i mam teraz może parę lat mniej, chociaż na pierwszy rzut okiem. Taki mały rzucik. Wiesz Franek, takie jedno twoje łaskawsze spojrzenie... Dużo zrobi.
Syn dotknął delikatnie włosów matki. Sprawdził długość kosmyków, powąchał je, potem podrapał się po głowie i westchnął. Ta zmiana w matce nie była groźna. Pachniała trochę inaczej. Odżywką, innym niż zwykle szamponem, lakierem do włosów. Te zapachy nie były swojskie i bezpieczne. Drażniły nos, trzeba go było podrapać, a matka zaraz zapytała się – Znowu dłubiesz w nosie? – Ale oczy matki świeciły się inaczej niż zawsze. Jej ruchy stały się bardziej taneczne, była zadowolona. Dlatego Franciszek był spokojny. Nie - zadowolony, ale spokojny. Bezpieczny.
Marta z zadowoleniem przeglądała się w witrynach sklepów. Boże, jedno głupie wyjście do fryzjera może tak zmienić kobietę. Zazwyczaj, kiedy była w tak zwanym dołku, kupowała sobie jakiś nowy ciuch, zwykle tani, szli z Frankiem do kina a potem na lody. Duże, oblane słodkimi sosami, przyozdobione orzechami i owocami. Franek zjadał wszystkie owoce a Marta orzechy. Czasami wyglądali jak para zakochanych, kiedy tak podkradali sobie lody ze swoich porcji. Ale tylko czasami.
Dzisiaj Marta dokonała nie tylko wewnętrznej przemiany, ale również zewnętrznej. Ścięła włosy. Odcięła się od wszystkiego, co było w czwartek do godziny czternastej dwadzieścia sześć.
- Zaczynam nowy rozdział – powiedziała do siebie Marta zerkając na swoje odbicie. W szybie, tuż za nią pojawił się Franek. – Zaczynamy nowy rozdział – poprawiła się Marta. Wzięła syna pod łokieć i stanęli przed witryną razem, koło siebie. Szyba zalepiona była arkuszami papieru i postaci odbijały się niemal jak w lustrze. Marta z zachwytem oceniła swoje odbicie. Potem jej wzrok przesunął się wyżej, na kolorowy napis przebiegający przez całą szybę. Cofnęła się lekko, by lepiej przeczytać napis. „Posezonowa obniżka cen”. „Dwa towary w cenie jednego”.
Marta odsunęła się od syna a potem wróciła na miejsce, obok Franka.
- Wiesz, synku, my razem jesteśmy jeden towar. Nikt nas nie kupi. I bardzo dobrze.
Wrócili następnego dnia do domu. Marta pozałatwiała kilka ważnych spraw. Omówiła się z lekarzem termin zgłoszenia się do szpitala, na następny dzień zostawiła rozmowę w Domu Pomocy Społecznej.
*

Leżała długo w ciemności. Strach przed szpitalem, oddanie Franka do zakładu, tymczasowe, co prawda, ale jednak oddanie, wywołało w niej lęk i podniecenie. Nie chciała zostawiać syna w tym wielkim domu pełnym pokrzywionych, Nie spodziewała się, że jej ciało w ten sposób zareaguje na to, co miało nastąpić. Spodziewała się bólu żołądka, zgagi, wzdęć, ale nie, z pewnością nie podniecenia.
Dawno już nie czuła swojego ciała, nie odbierała jego sygnałów. Leżała i czekała aż to uczucie zaniepokojenia minie, ale podniecenie nie ustępowało, sen nie przychodził. Nieznośny, natarczywy i rozpierający ból przesuwał się z podbrzusza na pachwiny i pośladki. Marta zagięła do środka język. Język pracował tak jak trzeba, ale miał smak Marty. Jej dłonie odnajdywały znane części ciała wydobywając twardnienie sutek, jędrnienie brzucha, dreszcz na udzie, wreszcie wilgoć pachwin. Wszystko jednak przychodziło z trudem. Jakby sama Marta broniła się przed sobą a ciało przed jej myślami.
Ścisnęła mocno uda i wsunęła dłoń między nogi. Przyjemność nadchodziła powoli i z bólem.
- To nic - szeptała - zaraz zasnę.
Dłonie nerwowo wróciły do szyi, brzucha, starannie omijając nieczułe piersi Marty. Ścisnęła kilka razy rytmicznie uda, poczuła uścisk na karku i dreszcz przebiegający po kręgosłupie. Palce najpierw powoli zaczęły naciskać srom, potem pocierać coraz rytmiczniej i szybciej. Marta położyła się na brzuchu, ślina z ust ściekła na poduszkę. I wtedy usłyszała radosne pohukiwanie Franka. Syn przytulił się do jej pleców szczypiąc delikatnie jej ramiona.
- Franek, spadaj! Nie teraz! Idź spać! - wysapała nad poduszką.
Syn nie reagował. Radośnie przeżywał obejrzany teledysk. To leżał na plecach matki, to kładł się na swoich plecach, podrzucając wysoko nogi do góry. W chwili, gdy Franek leżał matce na plecach i rytmicznie uderzał ją czołem w plecy a jego twardy penis wbijał się w jej kręgosłup, Marta osiągnęła orgazm. Z płaczem zrzuciła syna z siebie i zsunęła się na podłogę.
Franek wystraszył się. Dotknął nosa matki, ale jej łzy płynęły nadal. Przyniósł sok, potem cukierka, jednak matka płakała dalej. Franek podrapał się nerwowo po głowie i łydkach. Ruch jego rąk był bardzo dokładny. Dwa drapnięcia w głowę, trzy w okolicy kostek i jedno koło kolana, potem znowu głowa. Po chwili zniknął w łazience i wrócił z zawiniątkiem w ręczniku. Położył matce na kolanach i uciekł do swojego pokoju. Marta pociągnęła za róg ręcznika. Na podłogę potoczyła się gruszka do lewatywy.
*

Kiedy wrócił do pokoju matki siedziała dalej na podłodze. Franek stał chwilę drepcząc w miejscu. Matka wydzielała ten trudny do zniesienia zapach złości i bezsilności. Jej głos też się zmienił. Był wysoki, świdrujący, bardzo przykry. Wyraźnie bolał.
- No i co tak się na mnie patrzysz? Czego się boisz? Czemu się ubrałeś? Nigdzie nie pojedziemy, jestem zdrowa, ściągaj buty. Tylko połóż na miejsce! Mam już dosyć, tyle lat ciągle cię poprawiam, mam dosyć! Przestań. Nie łap mnie za nos! Będę płakać i chcę płakać! Gówno mnie obchodzi, że się tego boisz! Chcę wreszcie zrobić coś dla siebie. Chcę, chociaż płakać...Wtedy, kiedy, chce mi się płakać, a nie tylko wtedy, gdy ty mi na to pozwolisz. Chcę żyć... Sama... Idź sobie.
Marta położyła się na łóżko i schowała twarz w poduszkę. Franciszek poprawił buty, na wszelki wypadek także krzesła przy stole i gazety na komodzie. Usiadł przy matce przerażony. Nie zwracała na niego uwagi. Bał się. Strach zaczął się w brzuchu a potem poszedł wyżej. Ścisnął szyję i zabolał w uszach. Teraz mogła pomóc tylko matka. Sięgnął ręką w kierunku jej piersi. Poderwała się gwałtownie.
- Ty, ty cycku, ty! O to ci tylko chodzi! Ja gówno cię obchodzę! Chcesz je, no to masz! – zdjęła bluzkę.
- Proszę bardzo, dwa nieczułe flaki. Do niczego się nie nadają. Nikt ich nie chce, tylko ty. Odetnę i będą tylko twoje! Na zawsze. Chcesz? Zaraz dostaniesz!
Podeszła do komody pod lustrem. Nożyk do rozcinania kopert wydał jej się w sam raz. Franciszek zaniepokoił się jeszcze bardziej. Nie lubił, kiedy matka była naga. Podał jej koszulkę, którą odrzuciła na podłogę.
- Zostaw! W końcu to zrobię! Że też nie mogłam mieć raka piersi...
Pierwsze nacięcie na prawej piersi zrobiła długości wskazującego palca. Czerwona kreska w poprzek piersi. Nie poczuła bólu.
- No, widzisz, mam ałka! – krzyknęła w stronę syna. Franciszek pokazał palcem swoje czoło.
- Nie , ty nie masz ałka – zaprzeczyła Marta. – Tym razem ja mam!
Syn dotknął jeszcze parę razy czoła palcem i uciekł do kuchni.
Marta położyła ostrze na lewej piersi. I wtedy poczuła zimną wodę na swoich plecach, od piersi do szyi po dolne zęby coś ją ścisnęło, uderzyło. Zabrakło jej tchu. Zsunęła się na podłogę równocześnie głęboko raniąc nożem lewą pierś. Krzyknęła.
Franciszek pojękiwał chwilę w kuchni. Kiedy wrócił matka leżała skulona na podłodze. Odwrócił ją na plecy. W rękach miał plastry.
- Synku – wyszeptała z trudem. – Przepraszam.. .Zawołaj...
*
- Zawał? Tak po prostu, zawał? – dozorczyni złapała się za głowę. – Jak to możliwe? Pani Różalska? To on jej nie zadźgał?
- Na pewno nie. To były małe nacięcia, pierś lewa nieco głębiej nacięta, chyba w tym momencie złapał ją ból i upadła. Prawdopodobnie przeniósł ją na łóżko, próbował zaklejać plastrami rany na piersiach, bandażował, wciskał w rany gaziki, zakładał nawet biustonosz... . Miała naklejane plastry, takie małe plasterki, jak na palce. Mnóstwo plasterków. Na nożu były tylko jej odciski palców. Jego odciski znaleziono tylko na ostrzu. Musiał go odrzucić. Z tego, co wiemy otwierał drzwi na klatkę schodową, szukał pomocy, ale dopiero po południu zajrzał jeden z sąsiadów...Już nie żyła. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale to ona sama poraniła sobie piersi. Nie znam powodów, ale jej syn chciał tylko jej pomóc.
- I co teraz będzie z jej synem? Podobno ostatnio szukała miejsca dla niego...
- Jej siostrzenica będzie studiować w Trójmieście, mieszkać razem z nim. Gdzieś ma chodzić na zajęcia w tygodniu, poza tym, to bardzo samodzielny młody mężczyzna.
*
Krzysia powoli weszła do chłodnego wnętrza. Pachniało dziwnie. "Konserwantem" - pomyślała. Mężczyzna podszedł do trumny stojącej między dwiema innymi. Na szczęście wszystkie inne trumny były zamknięte. Krzysia powoli przemogła strach i spojrzała przed siebie.
Matka Franka ufryzowana i upudrowana wyglądała lepiej niż kiedykolwiek, ale obco. Zresztą czy na pewno lepiej. Tak na prawdę, to nie mogła jej rozpoznać. Marta leżąc w dziwnym miejscu, w nie swojej, obcej sukience, w za dużych butach, wyglądała jak wypielęgnowana postać z muzeum figur woskowych.
"Ciekawe, czy chciała poddać się stylizacji" - pomyślała Krzysia, krzycząc w duchu na samą siebie za ten niesmaczny żart. Franek podszedł do trumny, ale nie patrzył na leżącą matkę. Poskubał koronkę przy trumnie, pogłaskał gładź desek, spróbował odkręcić śruby z wieka trumny.
- Pożegnaj się z mamą, Franuś - szepnęła Krzysia.
Spojrzał na twarz matki, przekrzywił głowę jakby chciał ją obejrzeć pod innym kątem, światłem. Przysunął się bliżej i nagle szybko dotknął piersi matki. Palec wskazujący nie zanurzył się w miękkości. Franek powtórzył ruch a potem dotknął pierś całą dłonią. To nie były piersi matki, ciepłe i miękkie. Franek stanął obok kuzynki smutny, ale jakby uspokojony.
Niespodziewanie dla samej siebie Krzysia ujęła jego dłoń i położyła sobie na piersi. Wyprostowana dłoń Franka, lekko nadusiła sutek, jakby badając jego sprężystość, ale palce nie objęły owalu biustu. Jego dłoń przez chwilę była sztywna i bierna a potem Franek skrzywił się i cofnął rękę.
- Czy można już zamknąć trumnę? - usłyszeli.
Dziewczyna pokiwała głową.
- Czy trumna będzie otwarta w kościele?
- Nie. W kaplicy. – zdecydowała Krzysia patrząc ostatni raz na sztuczną twarz Marty.